wspomnienia Marii



Moją opowieść zetknięcia się z oddziałem onkologicznym w szpitalu klinicznym im. Karola Jonschera
w Poznaniu opisuję z trudem. Piszę tylko po to, żeby przeczytali ją rodzice którzy obecnie przebywają
w oddziałach onkologicznych i leczą tam swoje dzieci dla porównania jak było 30 lat temu a jak jest dziś, oraz na prośbę Basi naszej wolontariuszki. Tak bym pewnie nigdy tego nie zrobiła.

Zacznę od początku. Był listopad 1985 roku. U swojej 2,5 letniej córki zauważyłam malutki guzek z tyłu głowy, udałam się do lekarza pediatry ale on mnie uspokoił że to powiększony węzeł chłodny gdyż córka miała infekcję gardła. Jednakże córce infekcja nie przechodziła i była coraz bledsza. Poprosiłam
o skierowanie na badanie krwi, lekarz pediatra była sceptycznie nastawiona n badanie, gdyż uważała,
że mamy by tylko kłuły i kłuły swoje dzieci, ale skierowanie nam wypisała. Następnego dnia udałyśmy się na badania a był to 5 grudnia. Nazajutrz poszłam odebrać wyniki i dowiedziałam się, że są bardzo złe
i musimy powtórzyć badanie. Po kilku godzinach wyniki potwierdziły się i gdy poszłam z nimi do lekarza usłyszałam, że córka ma leukemię i natychmiast musi trafić do szpitala, nie miejscowego tylko

w Poznaniu.   

Tak więc był to 6 grudnia Mikołaj, gdzie dzieci dostają prezenty, a mojej córce bardzo wesołej, ciągle uśmiechniętej i bardzo ruchliwej, która potrafiła godzinami podskakiwać i kręcić się w kółeczko,
los podarował białaczkę limfoblastyczną czy to nie ironia losu? 

Nastał późny wieczór, szpik pobrany a my liczyliśmy na to że ktoś się pomylił, przecież to niemożliwe, dzieci chore na białaczkę są chude, prawie przezroczyste, osowiałe i ciągle zmęczone a córka taka nie była. Lekarz dyżurny z oddziału V potwierdził diagnozę. Nigdy nie zapomnę tamtych drzwi, za którymi znikła córka z pielęgniarką. Tak przez pięć miesięcy, dwa razy w tygodniu w holu szpitala lekarze prowadzący udzielali informacji o leczeniu dzieci i stanie ich zdrowia. Rodzice starszych dzieci wchodzili na oddziały ale tylko na 2 godziny. Córka była za mała żeby do niej wchodzić, rozstania były by dla niej bardzo bolesne, więc ja mogłam ją oglądać te dwie godziny przez szybę. Biegała i podskakiwała po korytarzu z buzią fioletową, bo prawie wszystkie dzieci miały grzyby i buźki wysmarowane na fioletowo. Córka miała podawaną chemię, miała naświetlania i była tam sama, bez mamy i taty.

Jak dziś słyszę narzekania rodziców na warunki na oddziałach i spanie na karimatach (wiem XXI wiek
i tak nie powinno być, każde dziecko powinno mieć obok siebie łóżko dla swojego rodzica lub opiekuna), to z perspektywy tamtych lat bardzo im zazdroszczę, że mogą przebywać ze swoimi dziećmi. Ja przez cały czas szpitalnego leczenia modliłam się o zdrowie córki i o to żeby mnie poznała jak po nią przyjadę do szpitala i będzie mogła wrócić z nami do domu.

Ale to nie koniec tego złego, w szpitalu przyplątała się ospa a że córka miała z nią kontakt to trafiła na izolatkę na 3 tygodnie na oddział  VIII i tam już zupełnie była sama, a ja nie mogłam tam znów do niej wejść.

Tyle lat minęło a mnie wiąż trudno o tym mówić a pisać tym bardziej trudniej. Na szczęście już po trzech tygodniach pobytu w szpitalu chemia zadziałała i była remisja, potem naświetlania a po pięciu miesiącach ten wymarzony dzień, kiedy mogłam ją zabrać do domu.

Po raz pierwszy od 6 grudnia mogłam ją przytulić. Przebierając ją z piżamy w normalnie rzeczy tak ręce mi się trzęsły, nie mogłam opanować wzruszenia gdy usłyszałam słowa: przyszłaś po mnie J Radość ogromna poznała mnie i dziadka, bo na jego widok krzyczała „dziadziuś Heniu po mnie przyjechał”.
W domu spała ze mną trzymając mnie za rękę przez kilka tygodni.

Do czerwca były cotygodniowe kontrole i cykle chemii a później znów do szpitala ale tylko na 1,5 miesiąca. Wtedy uparłam się i mogłam do niej wchodzić dwa razy w tygodniu i być tak długo aż nie zaśnie. Wyraziła zgodę się na moje odwiedziny Pani Profesor Radwańska i lekarz prowadzący. Zapomniałam wspomnieć że w pierwszym dniu gdy przejechaliśmy wieczorem do szpitala dyżur pełnił doktor Paweł Daszkiewicz, obecny dyrektor szpitala, a wtedy lekarz oddziału V. To wspaniały człowiek
i bardzo dobry lekarz, mało kto teraz z obecnych rodziców którzy leczą swoje dzieci o tym wie. Został lekarzem prowadzącym córki na oddziale i  poradni onkologicznej. Dla niej był wujkiem jak inni lekarze,
a lekarki ciociami z oddziału V i chętnie odwiedzała go w poradni na kolejnych kontrolach, a było ich przez kolejne lata leczenia nie zliczona ilość. Leczenie chemią trwało jeszcze w poradni, tam dostawała kolejne 4 cykle.

Potem tylko kontrole i modlitwa żeby nie było nawrotu choroby. Chociaż na jednej z kontroli przeżyłam kolejny szok. Jak zawsze pobranie krwi, po godzinie poszłam odebrać wyniki i szklaną płytkę
z rozmazem i weszłyśmy do gabinetu. W tym dniu przyjmował młody lekarz, który wrócił ze szkolenia
z zagranicy i to był nasz pierwszy kontakt z nim. Jak zwykle na kontroli podałam wyniki i płytkę, a on sprawdził ją pod mikroskopem i odwrócił się do mnie i powiedział że córka ma nawrót choroby. Wtedy znów zawalił się mój świat. Lekarz zalecił nakłucie szpiku i je wykonał. Czas oczekiwania na wyniki był najdłuższy w moim życiu, cały czas płakałam, a córka pytała się dlaczego płaczę. Odebrałam wyniki. Były dobre :) wiedziałam to, gdyż przez miesiące choroby dziecka nauczyłam się je odczytywać. Lekarz spojrzał na nie i tylko powiedział że są dobre i nie wie jak to się stało że poprzedni wynik był zły.
Z płytki wynikało co innego, wtedy poprosiłam żeby sprawdził czy poprzednia płytka była mojej córki, okazało się że w laboratorium wydano mi wynik innej dziewczynki o podobnym nazwisku. Mam nadzieję że lekarz już nigdy nie popełnił takiej pomyłki z diagnozą nie sprawdzając nazwiska na płytce. Wiem, że lekarz wykonuje swoją pracę ale dla nas taka pomyłka może się skończyć zawałem serca, wiedząc przez wszystkie lata leczenia że jest dobrze i nie ma żadnych objawów że coś się żale dzieje. Odjechałam szczęśliwa tuląc córkę do siebie .

Nadszedł czas pójścia do zerówki i byłam szczęśliwa że córka mogła iść do szkoły tak jak jej zdrowi rówieśnicy. I nie bardzo rozumiałam i rozumiem rodziców którzy nie godzą się na pójście dzieci po leczeniu do szkoły.

Dziś Marta jest dorosłą osobą, panią magister, pracuje zawodowo, ma męża, a ja codziennie dziękuję Bogu, że tak to się skończyło. Sama Marta nie wiele pamięta z pobytu w szpitalu. Mając kilkanaście lat podeszła do mnie i powiedziała: „wiesz mamo chyba tak musiało być, że ja zachorowałam po to, żebyś ty mogła zrobić tyle dobrego dla innych chorych dzieci”.